- Kategoria: News
- Alicja Tułnowska
- Odsłony: 2517
Okazali miłość obcym dzieciom
Państwo Helena i Ryszard Falkowscy wychowali już troje swoich dzieci, kiedy uznali, że czegoś im brakuje. Postanowili podzielić się swoim domem, czasem, a przede wszystkim swoją miłością z innymi. Od ponad 20 lat tworzą pogotowie rodzinne, zapewniając opiekę maluchom, których zawiedli najbliżsi. Przez ten okres takich dzieci w domu mieli ponad sto.
Pogotowie rodzinne jest formą pieczy zastępczej, lepszej dla najmłodszych niż instytucjonalny dom dziecka. Osoby, które chcą być opiekunami w takiej placówce, po pozytywnym przejściu wielu szkoleń, podpisują umowę z Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie na taką działalność, i dostają wynagrodzenie z tej instytucji. Jednak to nie dla stałej pensji przyjmują pod swój dach dzieci potrzebujące nie tylko jedzenia i ubranek, ale przede wszystkim miłości.
Jeszcze kilka lat temu osoby prowadzące pogotowie rodzinne mogły się starać o zostanie rodziną zastępczą lub adopcyjną dla dzieci, które do nich trafiały pod opiekę. Obecnie nie jest to możliwe. Ale i tak dzieci mają namiastkę domu rodzinnego. Mogą przekonać się, jak wyglądają zdrowe relacje między rodzicami a dziećmi. Nie muszą się bać, że w pogotowiu rodzinnym spotka je krzywda. Mimo to zdarzają się podopieczni, którzy nie chcą zostać w placówce, buntują się, deklarują, że wolą wrócić do swojego rodzinnego domu. Jednak ten bunt mija, bo kilku- czy nastolatek przekonuje się, że w tym obcym miejscu nie jest wcale tak źle.
Od noworodka do nastolatka
Najmłodsze dziecko, które trafiło do domu państwa Falkowskich, urodziło się zaledwie 5 dni wcześniej. Dostali je prosto ze szpitala. Najstarszy był 13-latek. Obecnie w domu państwa Falkowskich przebywa kilkumiesięczne niemowlę. Dzieci przywozi przeważnie policja, a długość ich pobytu w pogotowiu rodzinnym ustala sąd. Niektóre maluchy spędziły w nim dzień, kilka dni. Jeden chłopiec spędził w placówce aż pięć lat. Trafił do adopcji, ale nadal odwiedza swoich poprzednich opiekunów, traktując ich jak dziadków. Maksymalna liczba dzieci, które w jednym czasie przebywała pod dachem małżeństwa, to dziewięcioro. Przeważnie było ich troje, dwoje.
– To są dzieci przywiezione z policyjnych interwencji, na przykład z powodu braku opieki ze strony rodziców, w domu, na ulicy – wyjaśnia pan Ryszard. – My musimy być stale w gotowości na przyjęcie dziecka, o każdej porze dnia i nocy. Mamy przyszykowane pokoje, łóżka i łóżeczka, bo nie wiemy, jak duże dziecko do nas trafi. Jeśli nie zgłosimy z wyprzedzeniem planów wyjazdu, to nie możemy się ruszyć z domu dalej niż poza najbliższą okolicę. Chodzi o to, że w razie telefonu o tym, że za godzinę, czy dwie godziny trafi do nas dziecko, musimy zdążyć wrócić do domu. W nocy też musimy być na miejscu, bo także możemy dostać dziecko.
Dzieci chcą rozmawiać
Wiele z dzieci trafia do adopcji, a są i takie, które sąd oddał biologicznym rodzicom.
Prowadzący pogotowie rodzinne nie mają wpływu na to, jakie dzieci do nich trafią, a niektóre z nich są zaniedbane zdrowotnie, niepełnosprawne, chore. Troszczą się o te maluchy jak o własne dzieci: leczą, pomagają nadrabiać zaległości emocjonalne, społeczne. I dużo rozmawiają, bo dzieci chcą się z nimi dzielić emocjami, przeżyciami, problemami. – To nas cieszy, że one się u nas otwierają, że chcą nam opowiedzieć o swoich kłopotach. Wiedzą, że ja im pomogę, że pojadę na przykład do szkoły i wyjaśnię jakieś nieporozumienia albo wspólnie rozwiążemy dany problem – mówi pan Ryszard. – Te dzieci wiedzą, że mogą liczyć na mnie i na żonę.
To nie jest praca dla każdego
Pan Ryszard podkreśla, że nie da się traktować podopiecznych inaczej niż jak własne dzieci, zwłaszcza że one często nie zaznały prawdziwej miłości ze strony biologicznych rodziców. Teraz razem z żoną mają siedmiomiesięczne niemowlę i, jak zapewnia mój rozmówca, kochają je jak swoje dziecko. Już wiedzą, że maluch trafi do adopcji.
Na czas pobytu w pogotowiu rodzinnym osoby, które prowadzą taką placówkę, są dla dzieci ich opiekunami prawnymi.
– To ciężka praca – przyznaje pan Ryszard. – Podczas tych 20 lat prowadzenia placówki przechodziliśmy wiele szkoleń, kursów, aby jak najlepiej sobie w niej radzić, czyli aby jak najlepiej pomagać dzieciom, które do nas trafiają. Na te kursy przychodziły też inne osoby, ale większość z nich po krótkim czasie rezygnowała z bycia rodziną zastępczą czy z prowadzenia pogotowia rodzinnego. Niektórzy pewnie myślą, że dostaną pod opiekę niemowlę, które tylko śpi i je, a tu maluch ciągle płacze, nie chce jeść i tak przez kilka miesięcy. To nie jest praca dla każdego. Do tego trzeba mieć powołanie. I nie chodzi o jakieś nadzwyczajne umiejętności. Trzeba po prostu chcieć pomagać dzieciom i doskonalić się w tym. Dlatego szkolimy się cały czas. Nawet w dobie pandemii odbywamy takie szkolenia przez internet.
Zabierają ze sobą ich cząstkę
Mimo że tymczasowi opiekunowie nie wiedzą, jak długo maluch zostanie u nich, przywiązują się do niego. Trudno im się z nimi rozstać, chociaż wiedzą, że idą do innych ludzi, które pokochają. Ta więź jest wzajemna. Kontakty nie urywają się po oddaniu dziecka do adopcji czy rodziny zastępczej. Nawet po latach dorosłe już dzieci odwiedzają ciocię i wujka, jak ich nazywali podczas pobytu u nich, opowiadają o swoim obecnym życiu. Często dziękują za opiekę, za troskę, za pomoc, a bywa, że i za przywołanie do porządku za niewłaściwe zachowanie.
– Pewien chłopak, który jest już dorosły i mieszka za granicą, przyznał, że dopiero kiedy dorósł, zrozumiał, dlaczego postąpiłem wobec niego tak, a nie inaczej – wspomina z uśmiechem pan Ryszard. – Nasi byli podopieczni dzwonią, przysyłają kartki na święta. Cieszymy się, że pamiętają o nas, że nas odwiedzają, bo kiedy od nas odchodzą, zabierają ze sobą cząstkę nas. Zdarza się, że rodzice adopcyjni chcą poznać osoby, które opiekowały się ich dziećmi, zanim trafiły do nich. Czasem same dzieci, które dorastały w rodzinie adopcyjnej, po latach przyjeżdżają do nas, żeby sobie przypomnieć, gdzie spędziły okres przed pójściem do nowych rodziców.
Nie znają innego życia
Pani Helena i pan Ryszard nie potrafią od razu odpowiedzieć, dlaczego od tylu lat dają siebie obcym dzieciom. To praca całodobowa, trudna, pełna niepewności, a jednak robią to już ponad 20 lat. Po zastanowieniu przyznają, że chcą po prostu pomagać dzieciom. Ta chęć jest najważniejsza. Oczywiście, czują radość i satysfakcję, gdy wiedzą, że ich podopieczni trafiają do nowych rodzin, albo że ich rodzice biologiczni są znowu w stanie się nimi zająć. Ale to nie wszystko.
– To jest nasze życie – stwierdzają. – Nie znamy innego, nie wiemy, jak ono by wyglądało, gdybyśmy nie prowadzili tej placówki. Zwłaszcza że tak mało jest osób, które się też tego podejmują. Nie dziwię się, bo to praca bardzo obciążająca, fizycznie i psychicznie, wymaga dyspozycyjności. Poza urlopem, który musimy wcześniej zaplanować i zgłosić do PCPR-u, nie możemy właściwie nigdzie się ruszyć.
Emerytura? Jeszcze nie teraz
Państwo Falkowscy przyznają, że myślą o rezygnacji z prowadzenia pogotowia rodzinnego, bo osiągnęli już wiek emerytalny. Jednak mimo że opieka nad dziećmi jest bardzo odpowiedzialna i wymagająca, trudno im się z niej wycofać. Jeśli się na to zdecydują, będą mieli 3 miesiące wypowiedzenia na podstawie umowy z PCPR-em. W tym czasie sąd musi wydać decyzję o umieszczeniu przebywających u nich dzieci w innym miejscu.
– Moja żona uważa, że jeszcze nie nadszedł dla nas czas na emeryturę, że jeszcze możemy przyjąć kolejne dzieci – wyznaje pan Ryszard.
Przykład państwa Falkowskich zainspirował ich biologiczne dzieci. Syn i młodsza z córek ukończyli kursy na rodziny zastępcze.
Więcej informacji o zasadach zostania rodziną zastępczą udziela dyrektor PCPR w Koszalinie Mirosława Zielony lub kierownik Działu Wsparcia Dziecka i Rodziny Katarzyna Oryszewska (p. 217, sekretariat), ul. Racławicka 13.
Ewa Marczak
Fot. Archiwum prywatne