- Kategoria: News
- Alicja Tułnowska
- Odsłony: 4224
Obcięte ucho to dobry znak
Trzy młode koszalinianki od trzech lat łapią wolno żyjące koty, by poddać je sterylizacji. Potem koty wracają do miejsc swego bytowania i jedynym śladem po przygodzie jest przycięty czubek lewego ucha. Rozmawiamy z jedną z nich – Agatą Marszałek, na co dzień nauczycielką języka angielskiego. Pozostałe panie są programistkami.
Jak jesteście zorganizowane?
– Działamy osobno. Ja to „Koszalińskie bezdomniaki”, Magdalena Trautman to „Odlotowe koty”. Jest jeszcze Aleksandra Grygorcewicz. Ale w terenie pracujemy we trzy. Często pomaga nam fundacja na rzecz zwierząt „Marzenia zwierzaków” – użyczając pomieszczeń na rekonwalescencję kotów po zabiegach, czasem także finansowo.
Jaki jest cel waszej działalności?
– Nasz główny cel to kastracja kociej populacji, ale zajmujemy się też szukaniem domów dla kotów, i leczeniem – przede wszystkim tych z ulicy. Stawiamy też na osiedlach budki dla kotów.
Dlaczego kastrujecie koty?
– Robimy to, żeby ograniczyć liczbę kotów w mieście, ale też, by poprawić ich byt. Wykastrowane kocury się nie biją, kotki nie cierpią, rodząc kolejne pokolenia kociąt, nie chorują, nie przychodzą na świat chore kocięta, którymi nie ma kto się zająć. Nam nie chodzi o likwidację kotów wokół nas, ale o ograniczenie ich liczebności. Fizycznie nie da się wszystkich kotów wysterylizować i nie o to chodzi. Nasza działalność nie spowoduje więc zniknięcia ich z otoczenia – z osiedli, działek. Będzie ich po prostu mniej i będą zdrowsze. Działamy także poza terenem miasta, jeśli otrzymamy zgłoszenie – w Polanowie, w Manowie.
Jak to wygląda w liczbach i w… kwotach?
– Od początku tego roku zabiegowi poddaliśmy już ok. 60 kotów, tygodniowo to 6–8, ale na razie na swój koszt, bo czekamy na uruchomienie miejskiego programu. Co roku miasto przeznacza na ten cel fundusze. Próbujemy znaleźć środki nie tylko na kastrację, ale i na czipowanie. Złożyłyśmy właśnie wniosek do budżetu obywatelskiego, czekamy na rozstrzygnięcie. Koszt kastracji jest spory – kocura to 100–130 zł, koteczki nawet 300. Najczęściej dokonujemy tego w lecznicy „Lovet”, której właścicielka jest do naszej dyspozycji 24 godziny na dobę, bo tam też leczymy zwierzaki, jak jest potrzeba. W lecznicy „Telvet” tylko kastrujemy. Czasami w środku nocy wzywane jesteśmy do pomocy kotu choremu, a czasem wśród łapanych okazuje się, że są osobniki chore. Wtedy je najpierw leczymy.
Do łapania wolnych, czasem dzikich kotów potrzebny jest sprzęt, bo nie łapie się ich rękami...
– Nigdy nie łapiemy czy nawet dotykamy kociaka rękami, bo to dla nich ogromny stres, a rany dla nas. Mamy potrzebny sprzęt, taki, który kotom nie czyni krzywdy i sprawia jak najmniejszy dyskomfort. Ostatnio kupiłyśmy żywołapkę zdalnie sterowaną. Żywołapka to specjalna, druciana i duża klatka o długości 1,2 m. Wkładamy tam jedzenie. Koty zazwyczaj od razu przybiegają. Kiedy wejdą, uruchamia się zapadka, albo my z daleka zamykamy klatkę pilotem. Kota złapanego do klatki przenosimy do klatki transportowej. Jest dopasowana rozmiarami i kot sam przechodzi, nawet go nie dotykamy. A potem czeka w kolejnej – klatce kennelowej, takiej większej, gdzie ma miski z jedzeniem i wodą. Umawiamy się z lekarzem, zanosimy kota zwykle rano, po południu odbieramy.
To jest łatwa procedura!
– Nie zawsze. Dlatego staramy się współpracować z osiedlowymi żywicielami kotów. Oni znają zwierzaki, zaś koty im ufają. Są bowiem koty bardziej oswojone i mniej, unikające kontaktu z człowiekiem. Są czasem takie – zwykle to kotki – które unikają nas konsekwentnie i skutecznie. Kocury prawie zawsze skuszą się na jedzenie, a one nie. I ostatnio, po dwóch latach udało nam się schwytać taką kocicę, matkę całej osiedlowej populacji.
Po zabiegu nie można kota od razu wypuszczać na wolność. Co się z nimi dzieje?
– Tak, muszą kilka dni być pod opieką, brać leki. Kocury szybciej dochodzą do siebie, ale to i tak do dwóch dni trwa. Trzymamy je w „Mruczkowie”, lokalu udostępnionym przez wspomnianą fundację. Dopiero, jak dojdą do siebie, wypuszczamy w miejscu ich bytowania. Czasem uda nam się znaleźć dla nich dom, jak kot jest oswojony. Nie trzymamy ich dłużej niż to jest potrzebne.
Trzeba też je karmić...
– Karmę kupujemy ze zrzutek, otrzymujemy dary. No i sięgamy do własnych kieszeni. Np. u Magdy miesięcznie idzie ok. 150 karmy i 55 l żwirku, co kosztuje ok. 1500 zł. Dajemy kotom tylko karmę mokrą, to korzystniejsze dla nich i ekonomiczniejsze dla nas.
Nie oddajecie złapanych do schroniska miejskiego?
– Nie po to je łapiemy. Poza tym schronisko nie przyjmuje kotów wolno żyjących. Mają one bardzo małe szanse na adopcję, bo są niemal dzikie, nie znają nieraz kontaktu z człowiekiem i mogą się nigdy nie dostosować, a na pewno trwałoby to bardzo długo.
Jak potem rozpoznajecie koty, które już przeszły przez wasze ręce, a raczej klatki?
– Wszystkie koty, które sterylizujemy – oznaczamy. Zwykle stosuje się dwa sposoby – wycięty trójkącik ucha lub obcięty czubek. My stosujemy to drugie rozwiązanie, bo wolne koty mają często postrzępione wskutek bójek uszy i brak czubka jest wyraźniejszym zaznaczeniem. Dlatego jak taki kot z obciętym czubkiem lewego ucha nam się do klatki złapie, wypuszczamy go spokojnie.
Czy koszalinianie dbają o koty wolne?
– Dbają, zwłaszcza na blokowiskach. Dokarmiają je cały rok, stawiają budki. Gorzej jest na działkach, gdzie są ogromne siedliska kotów. Tam są ludzie, więc jest jedzenie i miejsca schronienia w zabudowach ogrodowych. Mnożą się na potęgę. Np. na działkach przy Słowiańskiej i Połczyńskiej są stada liczące 30–40 osobników. Tabletkę trudno takim kotkom podać i przypilnować, by to ona, a nie kocur ją zjadł. Nie są też w każdym przypadku skuteczne, nie wszystkie kotki je tolerują. Kastracja jest najlepsza. Może przydałaby się akcja administratorów działek – wyłapywania kotów i kastrowanie. Ich liczba szybko by się zmniejszyła. A koty są tam w ogóle potrzebne i pożyteczne, co widzimy po wyglądzie działek – tam, gdzie są niemal nie ma kopczyków kretów, tego utrapienia działkowiczów. Sama obecność kota je odstrasza, tak, jak na osiedlach odstraszają myszy i szczury.
Co wasi bliscy mówią na działalność, która zbiera i dużo czasu i… pieniędzy?
– Wiele osób nam pomaga w razie nagłej potrzeby. Nasi bliscy rozumieją nas i wspierają. Mężowie, narzeczeni chodzą z nami na „łapanki”, pomagając w transporcie złapanych zwierzaków, bo klatka nie jest lekka. Ostatnio mój prywatny kot zachorował – znajomi pomogli finansowo, bo leczenie okazało się kosztowne. Zresztą wszystkie pochodzimy z rodzin, gdzie zwierzęta były zawsze w otoczeniu.
To domyślam się, że oprócz bezdomniaków i kotów wolnych macie „swoje” zwierzaki w domach...
– I to sporo – ja mam trzy psy i trzy koty, Ola – cztery koty i dwa psy, Magda – trzy koty, choć aktualnie przebywa u niej aż 17 kociąt czekających na nowy dom.
Rozmawiała Dana Jurszewicz
Fot. Magda Pater