- Kategoria: News
- Alicja Tułnowska
- Odsłony: 1978
Koszalinianin na granicy
Kuba Staniak – koszaliński dziennikarz, muzyk i wolontariusz „Caritas” – postanowił na sześć dni wspomóc swoimi siłami uchodźców i pojechał do punktu pomocy przy przejściu w Dorohusku. Decyzja była niełatwa, bo musiał zostawić rodzinę i wziąć wolne z pracy. Jak podkreśla - to był impuls, kiedy poczuł, że trzeba się zaangażować. Kiedy, jak nie teraz? Co zobaczył, przeżył, dało mu jeszcze większy ogląd na to, co obecnie dzieje się na świecie. Emocje sięgały zenitu – z jednej strony cieszył się, że tam był, a z drugiej chciało mu się płakać. Jednak zachęca wszystkich, którzy tylko mogą, żeby pojechali tam i wspierali Ukraińców, bo to najlepsze, co można teraz zrobić.
Apel Caritasu zobaczyłeś w poniedziałkowe popołudnie, wieczorem już byłeś w drodze na granicę. Trzeba było wszystko szybko zorganizować i dograć...
– Wykonałem kilka telefonów, zapytałem moją żonę czy damy radę to wszystko ogarnąć. Mamy dwójkę dzieci, więc musiałem to zostawić na jej barkach. Zadzwoniłem do pracodawcy czy możliwe jest wzięcie wolnego. Zawsze chciałem udzielać się wolontaryjnie. Nie mogłem już siedzieć i oglądać obrazków w telewizji. Miałem chęć do działania i całe szczęście, że miałem taką możliwość.
Jak więc wyglądało podróż? Czy pojawił się lęk? Bo sytuacja była bardzo niepewna...
– Jechaliśmy busem. Byłem jedyną osobą z Koszalina, jechał ze mną także chłopak ze Szczecina. W międzyczasie dosiadali się także wolontariusze ze Szczecinka, Poznania czy Warszawy. Mówiliśmy po drodze, że trochę się boimy, ale to wynikało z tego, że nie wiemy czego się spodziewać. Sytuacja polityczna jeszcze była trochę niejasna, plotkowało się o kolejnym uderzeniu ze strony Białorusi, a my byliśmy praktycznie na przejściu zaraz przy granicy z Białorusią.
W czym pomagałeś? Jak wyglądało to wsparcie na granicy? Kogo tam poznałeś?
– Na miejscu byliśmy wdrażani po kolei. W Dorohusku zastaliśmy górę kartonów darów. Zaczęliśmy je sortować, urządzaliśmy stanowiska, rozkładaliśmy namiot, skręcaliśmy lampy, potrzebny był agregat prądotwórczy – uczyliśmy się obsługi. Potem przyjechały stoły, żeby to wyglądało godnie. Trzeciego dnia rzucili nas na samo przejście, gdzie staliśmy przy stoiskach z ciepłymi napojami, kanapkami i innymi akcesoriami. Najpierw na przejściu dla samochodów osobowych, busów i autokarów, a potem w miejsce piesze, gdzie było najciężej.
Jakie to emocje w tobie wzbudziło? Czy czułeś wysiłek fizyczny czy wtedy to nie miało w ogóle żadnego znaczenia?
– Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, żeby zorientować się jak faktycznie wygląda to przejście piesze. Wiedzieliśmy, że ze strony granicy na Ukrainie pieszych podwoził autokar, żeby wysiadali przy wyznaczonym miejscu. Zaczęła więc tworzyć się kolejka, a była temperatura w okolicach zera. W weekend przybywało najwięcej ludzi. Kolejka do kontroli ustawiała się na 500 – 1 tysiąc osób i to były same kobiety z dziećmi. Widzieliśmy też mężczyzn, którzy w busach wracali do Ukrainy. To było smutne, bo wyobraźnia działała, jaki dramat przeżywają.
Był czas na odpoczynek?
– Odpoczynek był ważny. Dzialiśmy w odstępach po 12-14 godzin pod rząd. Później była tylko chwila na rozmowę przy kolacji i sen. W ostatnie dni mieliśmy bardzo odpowiedzialne zadanie, bo sprawdzaliśmy, kto po te Ukrainki z dziećmi przyjeżdżał. Czy rzeczywiście to jest rodzina? A może znajomy wolontariusz? Musieliśmy go sprawdzić i potwierdzić, że to dobra osoba. Słyszeliśmy, niestety, o przypadkach sutenerstwa. Czekaliśmy aż się znajdą i wracaliśmy po kolejne osoby.
Jakie historie do ciebie dochodziły, co opowiadali uchodźcy?
– Tych ludzi było tyle, że nie z każdym można było porozmawiać. Zazwyczaj w osobówkach z tyłu jechała piątka, szóstka dzieci z dorosłym. Wszystkie płakały, bo pięć dni siedziały w schronie. Starsze kobiety mówiły, że uciekały w momencie ataku bombowego, bo słyszały rakiety. Kolega widział samochód ze śladami postrzałów. Student z Iraku, który uciekał i czekał na dworcu, mówił, że 200 metrów od niego, kiedy czekał na pociąg, spadła rakieta. Tych historii jest naprawdę dużo. To, co porusza i wprawia w rozpacz, to są małe dzieci. Wolontariusz z Hiszpanii brał dzieci na ręce i starał się dać matkom trochę odpoczynku, żeby mogły nabrać siły. Ja też miałem okazję to robić. Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy trzymałem dzidzię. Kobieta z walizką, trzymająca cały dobytek swojego życia. Starałem się jakoś zagadać, jak się nazywa? Ile ma miesięcy? Jak usłyszałem, że ma siedem dni, to zadałem sobie pytanie, gdzie jest miejsce takiego dziecka? Na zimnej granicy czy w ciepłym łóżeczku w bezpiecznym kraju? Niestety, mimo wszystko istniała między nami duża bariera językowa. Rozmawialiśmy trochę po angielsku i gestykulowaliśmy. Często używałem translatora, wpisywałem zdanie i pokazywałem. Staraliśmy się dogadać jak najlepiej. Na granicy były takie fale, podchodziliśmy do wszystkich rodzi i pytaliśmy czy mają transport czy trzeba coś zorganizować.
Mówi się teraz, że Polacy zdają egzamin z człowieczeństwa, ale niestety w internecie nie brakuje też hejtu...
– Skręca mnie na widok niektórych komentarzy w internecie, które wyśmiewają pomysł filmów w kinie dla dzieci z Ukrainy. Są jakieś obiekcje do tego, że będą mogły jeździć za darmo komunikacją miejską. Piszą o problemach dziur w Koszalinie, że to jest teraz priorytet albo wspominają o selekcji. Bardzo bym chciał takim osobom zadać pytanie czy powiedzieliby tym kobietom z trójką dzieci w twarz przy szlabanie, że czegoś dla ich pociech, zmarzniętych, zapłakanych nie zrobimy?
Co dało ci to doświadczenie?
– Ta sytuacja nauczyła mnie, że kiedy trzeba się spiąć, pomagać i stać na mrozie wiele godzin, to ciało się przyzwyczaja, np. któregoś dnia przestało być zimno i to była już norma, przestałem być wyczerpany jak po pierwszym czy drugim dniu. Człowiek wchodzi w ten tryb i nie ma z tym żadnego problemu. Dużo też dał mi kontakt z innymi wolontariuszami. Wyruszyliśmy jako obcy sobie ludzie, w różnym wieku, uprawiający różne zawody, a stworzyliśmy naprawdę fajny zespół. Mogliśmy na sobie polegać. Na miejscu było wiele organizacji: strażacy, harcerze, Polska Akcja Humanitarna. Czasami zastanawiam czy bardziej mnie wzrusza tragedia wojny czy ludzkie dobro, bo jest tego tak dużo, że szedłem za namiot Caritasu i płakałem, bo to gdzieś musiało mieć swoje ujście.
Czego potrzeba na granicy?
– Najbardziej obecności. Jeżeli macie taką możliwość, polecam pojechać, bo to jest niezbędna pomoc i takie natychmiastowe dobro, które się widzi. Zwłaszcza jak dajesz kawę zmarzniętej osobie, która ucieka przed bombardowaniem i widzisz uśmiech, to napędza cię to na bardzo długi czas i daje satysfakcję. Z takich rzeczy, które można przekazywać, najbardziej brakuje słodyczy, dla dzieci na granicy o ogromna radość. Lizaki, jabłka, banany pomarańcze, musy owocowe. Deficytowym towarem jest kawa rozpuszczalna. Zawsze przydadzą się też koce, zwłaszcza termiczne, a także rękawiczki dla dzieci. Leków przeciwgorączkowych jest dużo, ale brakuje kropelek do nosa na katar.
Rozmawiała Magdalena Wojtaszek
Fot. Archiwum prywatne