• Kategoria: News
  • Odsłony: 2313

Zostały nam tylko zdjęcia w telefonach

Są wśród nas, słyszymy obcy, choć trochę podobny do polskiego język, czasem pomagamy w orientacji w mieście czy w sklepie. To głównie matki z dziećmi albo kobiety dojrzałe. Uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy jest w Polsce ponad 2 mln, zamieszkali także w Koszalinie.

Jedną z takich rodzin tworzy osiem osób – cztery kobiety i cztery dziewczynki. Przyjechały w pierwszych dniach marca spod Charkowa. To Natalia (51 l.), jej córka Olga (28) z wnuczką Weroniką (3), synowa Lena (34) i wnuczki – Aleksandra (13) oraz Żenia (5), a także córka brata Maria (25) z wnuczką Paliną (3). W Ukrainie zostali mężczyźni, m.in. brat Leny i Maszy, ojciec Olgi, ale już wyjechali w spokojniejsze miejsce, z dala od nalotów. A rodzina znalazła swoje miejsce w mieszkaniu koszalińskiego przedsiębiorcy, współwłaściciela Fabryki Zabawek „Kolor-Plusz” Macieja Raczkowskiego. Tam też już pracują trzy kobiety.

Tydzień w piwnicy
O drodze do Koszalina z tak odległego od ich domów w podcharkowskiej wsi Slobodskoje rozmawiamy z Olgą. – Ja pracowałam już w Polsce, ale jak urodziłam dziecko, wróciłam do rodzinnego domu – mówi Olga. – Mąż cały czas pracuje tutaj jako kierowca. Nasza wieś leży 10 kilometrów od Charkowa. Od pierwszego dnia wojny siedzieliśmy w piwnicy. Pod naszym domem jest mała, ale brat ma dużą i mocną. Tam skryło się około 20 osób i przez pierwszy tydzień w ogóle nie wychodziliśmy. Dzieci płakały, że chcą np. mleka, a my płakaliśmy, że nie możemy im tego mleka dać, tylko zupę gotowaną wspólnie dla wszystkich. Z początku dużo spały, a my dorośli prawie wcale.
Z tej piwnicy rodzinę zabrał mężczyzna, który codziennie przywoził do wsi chleb. Było to 8 marca, cały dzień trwało bombardowanie. Zdążyły zabrać tylko dokumenty i leki, córka Olgi wzięła maskotkę, swojego ulubionego trolla. – Wyjeżdżaliśmy spod ostrzału – opowiada dalej. – Już siedzieliśmy w aucie, gdy niemal nad głowami przeleciała rakieta, która została zestrzelona przez nasze wojsko. Uciekliśmy znów do piwnicy. U nas też było tak, że normalny samochód osobowy z cywilami został ostrzelany. Lena straciła wtedy krewnego. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego strzelają do cywilów, do dzieci?

Byle dalej od wojny
Znajomy zawiózł je na dworzec w Charkowie. Było tam już bardzo dużo ludzi. Jak pociąg podjechał, do wagonów wpuszczali tylko kobiety z dziećmi. – Było ciasno, ludzie siedzieli na podłodze, inni cały czas stali, dzieci dla oszczędności miejsca na naszych kolanach – wspomina Olga. – Jechaliśmy 18 godzin. Na przystankach wolontariusze dawali nam wodę i jedzenie. Pociąg przejechał bezpiecznie, bez ostrzału. Nie miałyśmy konkretnego celu, byle dalej od bombardowań. Ja planowałam, że do Polski, bo tu przecież jest mój mąż, choć nie ma stałego miejsca zamieszkania, jeździ po całej Europie.
Mąż Olgi nie mógł po nie wyjechać. Wyjechał jego szef, pan Leszek, i zabrał do Lublina. Cztery dni nocowały w jego domu, nakarmione, przebrane w czyste ubrania. Rozdzwoniły się telefony – jedni przyjaciele do drugich, po całej Polsce – I ktoś zadzwonił do pana Maćka z Koszalina, a on powiedział, że nas weźmie i da od razu pracę. Nie było chwili wątpliwości – nie kryje Olga. – Pan Leszek swoim busem zawiózł nas prosto do tego Koszalina, i do mieszkania pana Maćka i jego żony Kasi. Ta podróż trwała siedem godzin.

Ważne, że jest praca
Trzy panie miały odpowiednie kwalifikacje. – Ja już szyłam odzież, Lena jest z wykształcenia krawcową, a Masza, choć przedtem pracowała w fabryce cukierniczej, szybko się nauczyła i teraz szyje stroje reklamowe – mówi nasza rozmówczyni. – W zakładzie przyjęto nas bardzo miło, zawsze jest pomoc, jak czegoś potrzeba. Mama opiekuje się naszymi dziećmi i przygotowuje posiłki. Ponieważ zawsze doskonale piekła różne ciasta – piecze torty na zamówienie. Aleksandra chodzi do szkoły. Jest zadowolona, wraca z uśmiechem. Uczy się polskiego, jest w VIII klasie.

Nie było łatwo
Pierwsze dni w Koszalinie nie były łatwe. Najpierw trzeba było zadbać o formalności. Wszystkie mają już numery PESEL, otrzymały jednorazowe zasiłki 300+, czekają na 500+ na dzieci. Co było najtrudniejsze? – Trudne było i nadal jest niemal wszystko – odpowiada Olga. – Przede wszystkim tylko ja znam trochę polski, Masza, Lena i mama prawie nic nie rozumiały na początku. Niczego, poza tym co na sobie, nie miałyśmy. Kasia i Maciek pokazali nam sklepy w okolicy, gdzie co można kupić. Najpierw jednak zapytali, co nam najbardziej potrzebne. Dali nam pieniądze i zaprowadzili do sklepu z bielizną. Tam kupiłyśmy sobie majtki, biustonosze i koszule do spania. Odzież dostałyśmy z Caritasu – można było wybrać wszystko, co potrzebne i dla nas, i dla dzieci.

Dzieci chcą do domu…
Jednak dzieci, nawet te małe, niespełna trzylatki wiedzą, że stało się coś niezwyczajnego w ich życiu. – Płaczą, chcą do domu, do taty, do wszystkiego w tamtym świecie – przyznaje Olga. – Jak mój mąż nas odwiedził, to pytały, kiedy ich tata przyjedzie. Ale czasem pytają też, czy nie będą musiały iść do piwnicy, czy nie będzie strzelania. Wciąż to pamiętają. Dla nas, dorosłych to trudna sytuacja, dla dzieci jest jeszcze trudniejsza. Aleksandra na razie o tym nic nie mówi, widzę, że wszystkie przeżycia trzyma w sobie. Cieszę się, że rozmawia z koleżankami i kolegami z klasy. Wszyscy, oprócz jednego rannego chłopca są tam, w Ukrainie. Coraz częściej słyszę, że się śmieje, że jak to nastolatki, rozmawiają o swoich nastoletnich sprawach, nie tylko o wojnie. Lena miała trudną sytuację, bo zostali w domu jej rodzice (71 i 74 lata). Uparli się, że nie wyjadą. Żołnierze ukraińscy kilka razy przychodzili do nich, w końcu powiedzieli, że jak teraz nie wyjadą, to już nikt po nich nie przyjdzie. I zgodzili się na wyjazd, są teraz w okolicach Połtawy, uchodźcy mają tam nawet pracę.
Jak wszyscy uchodźcy, i ta rodzina utrzymuje kontakty z tymi, którzy z różnych powodów są nadal w Ukrainie – telefoniczny i internetowy. - Jak tylko przyjechaliśmy do Koszalina – kontaktu nie było, bo jeszcze tam wszyscy siedzieli w piwnicach. Dopiero, jak Rosjanie odeszli, można było złapać połączenie, ludzie wychodzili na zewnątrz.
Rodzina Natalii i jej córek w większości została w Ukrainie. – Boją się, ale nie chcą wyjeżdżać, zostawiać wszystko, dobytek, kraj – stwierdza Olga. – Teraz tam na razie jest spokój. My jednak nie żałujemy wyjazdu, bo zapewniamy bezpieczeństwo dzieciom. Lena nie chciała wyjeżdżać, prosił, by ją zabrać jej mąż, a mój brat. Zostawiła krowy u sąsiadów i pojechała. Teraz też nie żałuje.

Pozostały wspomnienia
Wszystkie panie cały czas obserwują sytuację w swoim kraju. Korzystają głównie z internetu, ale oglądają też polską telewizję, a Olga znająca trochę język polski jest wtedy tłumaczem. Jest strona ukraińska Telegram, tam są wiadomości na bieżąco. – Patrzę na Charków, widzę znane mi doskonale miejsca, teraz zniszczone – wzdycha ze smutkiem. – Sąsiadka niedawno dzwoniła, że prawdopodobnie naszego domu już nie ma. Pocisk trafił najpierw w dom sąsiada i całkowicie go zniszczył, a w naszym wyrwał bramę, drzwi, wypadły szyby. Nie wiem, czy to prawda, bo nie może tam podejść. Co nam zostało z tamtego życia? Zdjęcia w telefonach: domu, kwitnących wiśni, zwierząt, spotkań rodzinnych, wspaniałych tortów mamy. I tyle.

Jak będzie?
Jak spędzają czas w Koszalinie? – Coraz swobodniej poruszamy się po mieście, a do pracy jeździmy autobusem – mówi Olga. – Dostaliśmy bezpłatne bilety. Poza tym mamy zawsze mapę przy sobie.
Chodzimy do pobliskiego parku na spacery z dziećmi. Byliśmy już nad Bałtykiem. My mamy Morze Azowskie, Czarne, ale to jest zupełnie inne i podobno zawsze zimne. Same przygotowujemy posiłki, gotujemy na razie głównie potrawy ukraińskie. Nie ma problemu z zakupem produktów, nie różnią się wcale od tych w Ukrainie.
Co zrobią, jak wojna się skończy? – Ja chyba zostanę z mężem w Polsce – przypuszcza nasza rozmówczyni. – Nie chcę mieszkać tam, 40 kilometrów od granicy rosyjskiej, czekać, czy nie zaczną znów strzelać i nie będę musiała uciekać. Mama, Lena – nie są zdecydowane, nie wiadomo, jak się potoczy wojna, jak będzie sytuacja, jak to długo potrwa. Masza na pewno chce wrócić najszybciej, jak się da. Codziennie o tym rozmawiamy, płaczemy cały czas.
Na koniec Olga mówi nam o trudnych sprawach związanych z tym, że pochodzi z regionu rosyjskojęzycznego i gdzie mieszka wielu Ukraińców rosyjskiego pochodzenia: – Moja mama urodziła się w Rosji, była Rosjanką. Po 17 latach wyjechała za mężem do Ukrainy. Teraz jest już Ukrainką, choć ma rodzinę za granicą. Z jednym z braci kontaktuje się, ale drugi nie odpowiadał na telefony, raz przysłał wiadomość głosową „Siostro, bardzo cię kocham” i od tamtej pory cisza. Między sobą rozmawiamy najczęściej po rosyjsku, bo tak mówią wszyscy w Charkowie. Oczywiście, ukraiński doskonale znamy, Aleksandra chodziła do szkoły, gdzie już tylko po ukraińsku się mówiło. Myślę, że jak ta wojna się skończy, wszyscy Ukraińcy będą mówić tylko po ukraińsku, rosyjskiego się nigdzie nie usłyszy.

Dana Jurszewicz 

Fot. Magda Pater

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.