- Kategoria: News
- Alicja Tułnowska
- Odsłony: 1494
„Maluchem” wokół Bałtyku, czyli niezapomniana przygoda
Ponad siedem tysięcy kilometrów w 14 dni. 391 litrów benzyny, niezliczone ilości awarii – tak w wielkim skrócie można podsumować niesamowitą wyprawę „maluchem” Andrzeja Liśniewskiego, pasjonata podróży i posiadacza fiata 126p, który 10 czerwca wyruszył w niezwykłą wyprawę wokół Morza Bałtyckiego i Zatoki Bartnickiej. Jego trasa prowadziła przez Niemcy, Danię, Szwecję, Finlandię, Estonię, Łotwę, Litwę i Norwegię. Andrzej wrócił już do Koszalina i podzielił się swoimi wrażeniami z tej niezapomnianej przygody.
Nie tak dawno rozmawialiśmy przed twoją wyprawą. Opowiadałeś wtedy, że nie możesz zasnąć z tych emocji i stresu. A teraz jesteś już po. Co czujesz teraz, kiedy jesteś po wszystkim?
– Teraz już mogę zasnąć bez najmniejszego problemu. Po powrocie spałem ok. 12 godzin, bo okazało się, że moja wyprawa była bardzo męcząca. Średnio co drugi dzień musiałem mierzyć się z awarią „malucha”. Oczywiście, też sama jazda i spanie w aucie do najprzyjemniejszych nie należały. Jednak mimo tego wszystkiego niczego nie żałuję. Czuję się spełniony. Całe to zmęczenie jest nieważne, bo odwiedziłem tyle pięknych miejsc, że ich widok był wart całego mojego zmęczenia i nerwów.
Wiemy, jak masz się ty. A jak podróż zniósł twój wierny kompan – „maluch”?
– Fiata 126p mam od dwóch lat. Korzystam z niego na co dzień. W ubiegłym roku pojechałem nim dookoła Polski i nigdy nie psuł mi się tak, jak teraz podczas tej wyprawy. Nie spodziewałem się, że zawiedzie mnie aż tyle razy. W tej chwili samochód wymaga gruntownego remontu, ponieważ od Estonii borykam się z brakiem mocy. Silnik stracił moc. Wyregulowałem gaźnik, zapłon, zawory i nic nie pomogło. Prawdopodobnie wypaliły się zawory i silnik stracił kompresję. Co więcej, po wymianie resora całkowicie straciłem geometrię w zawieszeniu przednim, przez co zdarłem sobie opony. Dodając do tego wszystkiego jeszcze luz na kole kierownicy, trzeba przyznać, że obecnie jazda „maluchem” do najbezpieczniejszych nie należy. Oczywiście, to nie wynika ze słabego stanu technicznego, bo mam aktualny przegląd techniczny, a wynika z przedpotopowej konstrukcji. W tamtych czasach, gdy fiat 126p był produkowany, nikt nie myślał o bezpieczeństwie.
A podczas wyprawy jazda „maluchem” nie była niebezpieczna?
– Szczerze mówiąc starałem się o tym nie myśleć. Skupiałem się tylko na tym, aby wsiąść do auta rano i jechać przed siebie. Oczywiście, zwiedzając przy tym niesamowite miejsca.
Co sprawiało ci największą trudność podczas podróży?
– Awarie, które były niespodziewane. Szczególnie trudna okazała się jedna. Podczas drogi powrotnej na Litwie, 10 kilometrów od granicy polskiej, pękł mi resor w samochodzie. Resor jest też wahaczem dolnym w konstrukcji i gdy on pękł, to nie dość, że lewy przód mi całkowicie osiadł, a koło oparło się o nadkole, to jeszcze koło zaczęło mi wyjeżdżać w lewo spod samochodu. Nie było opcji jechać dalej, nie miałem zapasowego resora, ale na szczęście miałem pasy transportowe, trytytki i przegub metalowo-gumowy. I zrobiłem to tak, że pasami transportowymi spiąłem zwrotnicę do mocowania, żeby koło nie odjeżdżało w bok, a w miejsce odboju gumowego, który zgubiłem wcześniej gdzieś w Estonii, wsadziłem przegub metalowo-gumowy, żeby koło się nie wbijało w nadkole. Cała konstrukcja została zrobiona na sztywno. Byłem pewny, że to nie zadziała. Nie chciałem się tak łatwo poddać. I choć miałem ubezpieczenie samochodu, żeby laweta po mnie przyjechała, to pomyślałem sobie wtedy, że nie chcę iść na łatwiznę i „maluch” wróci na własnych „nogach”. I tak się na szczęście stało, chociaż jechałem 30 kilometrów na godzinę. Najciekawiej było na granicy litewsko-polskiej, gdzie jechałem powolutku, widać, że auto krzywo stało. Patrzę, a po mojej lewej stronie straż graniczna litewska. Ja patrzę na nich, oni na mnie, ale jadę dalej. Na szczęście nie zatrzymali mnie do kontroli. Patrzę, a tam zaraz obok straż graniczna polska. Modliłem się tylko o to, by nikt mnie nie zatrzymał, bo bym się nie wytłumaczył. Udało się. Dojechałem 50 kilometrów do Suwałk, gdzie udało się zdobyć pióra i na miejscu naprawić „malucha”. Na szczęście spotkałem wspaniałych ludzi, którzy udostępnili mi kanał i właściciel pomógł mi w wymianie.
Stresowałem się też, kiedy „maluch” odmawiał posłuszeństwa i zatrzymywał się na środku autostrady. To były naprawdę bardzo stresujące sytuacje, bo obok mnie przejeżdżały ciężarówki. Za jeden taki niespodziewany postój odpowiadam ja, bo chciałem trochę przyoszczędzić i zatankowałem tańsze paliwo E85 w Szwecji. Jest to biopaliwo, w 85% składa się z etanolu. Dzień wcześniej czytałem na forach, czy w ogóle mogę wlać do swojego samochodu takie paliwo. Ludzie pisali, że do starszych samochodów można lać, nic się nie stanie. Otóż stało się. Maluch pięć kilometrów po zatankowaniu stracił moc, zaczął gasnąć. Dojechałem cudem do jakiegoś miasta. Zatrzymałem się przed warsztatem samochodowym, tam też nocowałem i rano właściciel warsztatu spuścił mi paliwo, wlałem nowe i myślałem, że już będzie dobrze. Było tak przez 200 kilometrów. Jednak okazało się, że od tego biopaliwa popękały mi dwa filtry paliwa i pływak w gaźniku. Dobre dwa dni walczyłem, zanim znalazłem ostateczną usterkę, co wiązało się z ciągłymi postojami.
W ubiegłą niedzielę przed koszalińskim ratuszem spotkałeś się z mieszkańcami, którzy kibicowali ci w twojej wyprawie. Co poczułeś, gdy zobaczyłeś tyle osób chcących cię powitać?
– Było mi bardzo miło, ale też czułem się dziwnie. Nigdy nie byłem osobą medialną, więc taka sytuacja była dla mnie nowością. Ale to jednocześnie niesamowite uczucie, bo czułem wsparcie tylu nieznanych mi osób, za co jestem bardzo wdzięczny. Oczywiście, bardzo mocno wspierali mnie również moi znajomi, do których nie raz dzwoniłem, kiedy już nie miałem pomysłu, jak naprawić „malucha”. Too właśnie ich świetne rady wielokrotnie pomagały mi usunąć awarię. Podczas całej mojej wyprawy wiedziałem, że kibicuje mi tyle osób, dzięki nim miałem motywację i siłę, by jechać dalej.
Czy coś podczas twojej podróży cię zaskoczyło?
– Pozytywnie mnie zaskoczyła Szwecja. Piękny kraj, ludzie bardzo przyjaźni i naprawdę nie było tam tak drogo, jak zakładałem. Myślę, że kiedyś na pewno tam wrócę. Trochę negatywnie zaskoczyła mnie Estonia i Łotwa. Powrót przez te kraje był utrudniony. Widać, że rozwijają się one powoli i dopiero gonią zachód. W stolicach tych państw nie było żadnych problemów, natomiast gdy się zjechało z głównej drogi, to gdzieniegdzie nie dało się porozumieć. Tam zdecydowana większość mieszkańców mówiła po rosyjsku niż angielsku i miałem problem, by zapytać o drogę czy o inne rzeczy. W takich sytuacjach starałem się posługiwać językiem migowym, ale to tak średnio dawało radę. Na szczęście bliżej granicy polskiej na Litwie (gdzie zepsuł mi się „maluch”) udało się dogadać z mieszkańcami. Oni mówili trochę po polsku, ja ich rozumiałem. I jakoś to poszło. Zaskoczyło mnie też to, że spanie w „maluchu” okazało się bardzo niewygodne. Nie powstrzymało mnie to jednak przed tym, by spać w nim przez całe 14 nocy, w tym siedem na dziko, a reszta na kempingach. Spałem w aucie głównie ze względu bezpieczeństwa, bo nigdy nie wiadomo czy jakiś zwierzak albo dziwny człowiek nie będzie chciał podejść.
A spotkałeś takich ludzi lub zwierzęta?
– Na szczęście obyło się bez takich przygód. Tylko dwa razy grupka reniferów wyszła mi na drogę. A one są pod ochroną, więc gdybym uderzył w renifera, to miałbym niemałe kłopoty. Na szczęście renifery chodzą luzem i dość wolno, co więcej, są znaki ostrzegające, że mogą wyjść na ulice, dlatego wiedziałem, żeby nie jechać za szybko.
A jak ludzie reagowali na ciebie?
– Bardzo pozytywnie. Byli zdziwieni, pytali co to za samochód. Jak byłem na samym Nordkappie, to spotkałem trzyosobową ekipę motocyklistów z Niemiec i mówili, że podczas tego ostatniego odcinka (100 km od Nordkappu) mijali mnie trzy razy i pukali się w głowę, gdzie ja jadę i czy w ogóle dojadę. Bardzo się zdziwili, że udało mi dojechać. Bardzo pozytywnie. A na samym Nordkappie spotkałem Włoszkę, która robiła zdjęcia mojego „malucha” i opowiadała, jak to kiedyś jej matka miała taki samochód. Mówiła, że nigdy by się nie spodziewała spotkać „malucha” w takim miejscu.
Gdybyś mógł się cofnąć w czasie, to co zrobiłbyś lepiej?
– Przede wszystkim szybciej bym zaplanował przeprawę promową, żeby dorwać tańsze bilety, a nie – jak to zrobiłem – na ostatnią chwilę. Za przepłynięcie 82 km musiałem zapłacić 550 zł. Myślę, że gdybym wcześniej polował na bilety, to udałoby mi się trochę zaoszczędzić. Poza tym wiedziałbym też, że na duńskich mostach pobierają opłaty, na które trzeba się przygotować. Na dwóch mostach zostawiłem 380 zł. Jestem pewien, że jakbym opłacił przejazd internetowo, to wyszłoby taniej.
Wspomniałeś o tym, że „maluch”, delikatnie mówiąc nie jest obecnie w najlepszym stanie. W takim razie czy jeszcze wyjedzie w jakąś podróż?
– Oczywiście, że tak. Uważam, że samochód służy do jeżdżenia, a nie do chuchania i oglądania, więc jak najbardziej będę chciał jeszcze nim gdzieś wyruszyć. Co prawda na chwilę obecną mam dość i muszę odpocząć. Co więcej, po 32 latach i takich przygodach „maluchowi” należy się porządny remont, zanim ponownie z nim wyruszę. Nie wyobrażam sobie przy następnej podróży stać co drugi dzień na poboczu i naprawiać samochód. Dlatego to nie ostatnie moje i „malucha” słowo. W przyszłym roku marzy mi się pojechać do Hiszpanii i stamtąd promem do Maroka w Afryce, a później na wschód, czyli Algieria, Tunezja. A z Tunezji promem do Włoch. Tylko tym razem musiałaby być to co najmniej dwuosobowa ekipa, bo trochę bałbym się, jakbym miał sam jechać do Afryki „maluchem”. Może być tak, że nie uda mi się znaleźć kompana do tej wyprawy, w takim wypadku będę atakował Islandię samemu.
Rozmawiała Monika Kwaśniewska
Fot. Archiwum prywatne